Nie ma miłosierdzia dla kiepskich filmów. [„Samson”, 2018]

     Biedny Samson − hebrajczyk o nadnaturalnej wręcz sile, stawiający czoła okrutnym Filistynom − nigdy nie miał szczęścia do filmów. Na ekranie po raz pierwszy zagościł w 1914 roku, później grany był między innymi przez Vica Mature’a i Antony’ego Hamiltona (w filmach słusznie rzuconych w niepamięć). Teraz ma odrodzić się w duchu widza ponownie, za sprawą C-klasowego, biblijnego dramatu (i filmu akcji, i filmu przygodowego, i wymykającego się ramom gatunkowym galimatiasu, o estetyce godnej kina superbohaterskiego). Ostatnie minuty „Samsona” dadzą niektórym w kość − za sprawą zbędnego nihilizmu i dojmujących kreacji aktorskich też. Obrazowi nadano ton rzewny, chwilami zawodzący, ale nie dajcie się zwieść: oglądacie adaptację literatury fantastycznej, a talentów nadprzyrodzonych pozazdrościłby tytułowemu herosowi sam Wolverine.

     Czy warto wybrać się na „Samsona” do kina? Nie. Powodów jest wiele, a jako podstawowy z nich warto wymienić marną jakość wykonawczą. Hokus pokus: w filmie skupionym na nigdy nieistniejących bohaterach (przez wielu uznanych za postaci realne) postanowiono wykorzystać technikę CGI. Warto zaznaczyć, że akcja rusza z kopyta w roku 1170 przed naszą erą i jeśli jakiś projekt miałby unikać nadmiaru animacji komputerowej, to powinno być to religijne mumbo jumbo osadzone w starożytności… Lata dynamizacji komputerowo generowanych efektów idą na marne: reżyserowany przez Bruce’a MacDonalda dramat nie wygląda równie archaicznie, jak opowieści samsonowe z lat 1949, 1984, ale za nic ma współczesną, rozwiniętą technologię. Niektóre efekty − choćby nakreślone nierealną kreską dzikie zwierzęta − godne są piątkowego wieczoru z Telewizją Puls (choć, nota bene, dobrze wiemy, że nie do tej stacji przyżegluje film MacDonalda w przyszłości).

     Miernie w swych rolach wypadają też aktorzy. Taylor James, którego głowa wygląda trochę jak skrzyżowanie piłki lekarskiej i jaszczurczego czerepu, kwestie dialogowe postanowił wyklepywać z herbaciano angielskim akcentem. Nazyrejczykiem jest więc co najmniej osobliwym. Rutger Hauer swoją obecnością na planie wydaje się zażenowany, a Manoacha, samsonowego ojca, w każdej ze scen kreuje na jedno kopyto. Hauer pod pieczą MacDonalda to − pozwolę sobie nie kalać zbędnym tłumaczeniem − „poor man’s Anthony Hopkins”. Już występ Antosia w „Ostatnim rycerzu” Michaela Baya tchnięty był wyrazistszym kunsztem. Co więcej: film jest bardzo niewidowiskowy, oszpecono go boleśnie niespiesznym tempem i nieprzekonującym wątkiem miłosnym.

     Oficjalny polski dystrybutor tak opisuje swoją kinową misję: „Chcemy pokazać, że w świecie kina jest miejsce na wartościowe produkcje”. Czy „Samson” pod kątem szlifu artystycznego przewyższa „Tamte dni, tamte noce”, „Duszę i ciało” lub „Dziedzictwo. Hereditary”? Oceńcie sami. Mnie rozczarowuje fakt, że dla filmu, który w ogóle nie powstał z myślą o emisji wielkoekranowej, znalazło się miejsce w nadwiślanych multipleksach − podczas gdy perły art-house’u i zwyczajnie ciekawsze pozycje przeznaczone dla sal studyjnych nieobecne są w repertuarach kin. „Samson” doczekał się w Polsce dystrybucji kinowej wyłącznie z tego powodu, że jest filmem o tematyce chrześcijańskiej. Często używa się ostatnio terminu „propaganda” w odniesieniu do różnych grup społecznych. Tutaj pasuje on jak ulał.

Ocena: 1/10

Samson2

Dodaj komentarz