„I love you, and you don’t have to pay me”. [„Moje własne Idaho”, 1991]

     Po sukcesie „Narkotykowego kowboja”, który wyróżniony został czterema nagrodami Independent Spirit i dwiema statuetkami na Berlinale, Gus Van Sant zwrócił na siebie uwagę amerykańskiej branży filmowej. Składano mu najbardziej lukratywne oferty, z których jednak reżyser, tożsamy z nurtem indie, rezygnował. Zamiast łechtać mainstreamową publiczność, Van Sant postanowił odkopać jeden ze swoich dawnych scenariuszy i zrealizować go jako passion project. W efekcie powstało „Moje własne Idaho” – wybitny przedstawiciel kanonu New Queer Cinema i najbardziej intymny road movie lat dziewięćdziesiątych. Sukces filmu wśród smakoszy wysublimowanego art-house’u utorował drogę innym twórcom związanym z queerową nową falą: wkrótce potem Gregg Araki szokował widownię swoim „The Living End”, a Paul Rudnick przeniósł na duży ekran sztukę „Jeffrey”.

     „Moje własne Idaho” to film poetycki i natchniony, wizualnie oszałamiający, w pewien sposób dziejotwórczy. Ze względu na przełomową tematykę dał przykład innym reżyserom – także tym powiązanym z kinem głównego nurtu – jak kręcić szczere, pełnokrwiste dramaty psychologiczne i nie bać się obrazoburczej tematyki. Był jednym z pierwszych filmów o gejowskiej prostytucji, które nie tylko uczyniły z osoby homoseksualnej protagonistę, ale też przedstawiły ją w pozytywnym świetle. Van Sant odwołuje się w „Idaho” do szekspirowskich kronik o Henryku IV i V. Jeden z bohaterów, Scott Favor, przypomina więc księcia Hala, a wątek jego buntu i nonkonformizmu odwzorowuje burzliwą młodość późniejszego króla (tutaj: burmistrza Portland). Z kolei awanturniczy mentor Scotta, Bob Pigeon, ewidentnie wzorowany był na postaci Falstaffa – rubasznego pijaka, prowadzącego młodzieńca na manowce.

Czytaj dalej „„I love you, and you don’t have to pay me”. [„Moje własne Idaho”, 1991]”

Życzenie śmierci. [„Sauvage”, 2018]

     Kino francuskie utożsamiane jest często z pewnym dyskretnym urokiem − ma być pełne zmysłowych bodźców, wyszukane, przy tym zwiewne i delikatne jak croissant. To, oczywiście, tylko jedna strona medalu, bo typowe dla francuskich filmów są też ucieczka przed cenzurą, rozluźnienie rygorów obyczajności czy wreszcie eskalująca brutalność − znak firmowy Gaspara Noégo, spójnia tzw. „Nowej Ekstremy”. „Sauvage” zdecydowanie bliższy jest drugiej z tych kategorii; ma w sobie − zgodnie z tytułem − dzikość, jakiej reżyserowi pozazdrościłby już nie tylko Noé, ale Korine i von Trier razem wzięci. To film opowiadający o pierwotnych popędach i instynkcie śmierci, o zdobywaniu życiowej swobody kosztem własnej godności. Nie ma tu miejsca na zbędne sentymenty − większość wydarzeń z życia głównego bohatera to walka o przetrwanie.

     „Sauvage” stanowi pełnometrażowy debiut reżyserski Camille’a Vidala-Naqueta, który przez trzy lata spotykał się z męskimi prostytutkami, badając ich teren i prowadząc wywiady. W ten sposób narodził się fikcyjny Léo − sprzedający swoje ciało dwudziestodwulatek, mieszkający na ulicach Strasburga. Grany przez Féliksa Maritauda chłopak nigdy tak naprawdę nie zostaje nazwany po imieniu, a jednemu ze swoich klientów mówi wprost: „zwracaj się do mnie, jak tylko chcesz”. Léo nie wie dużo o świecie: kiepsko czyta, nie potrafi rozpoznać symptomów swojej choroby, a gdy od kolegi po fachu dostaje skradziony telefon, wyznaje, że dotąd żadnego nie miał. Nie miałby też do kogo zadzwonić, bo jego życie kręci się wokół Ahda (Éric Bernard), nieco starszego żigolaka o zawadiackim błysku w oczach. Léo lubi uprawiać seks za pieniądze i nie przeszkadza mu zasypianie pod gołym niebem. Do pełni szczęścia brakuje mu tylko odwzajemnionej miłości Ahda. Niestety, ten wiąże się z bogatym sponsorem.

Czytaj dalej „Życzenie śmierci. [„Sauvage”, 2018]”